Duchy w moich powieściach są fajne

O duchach, Warszawie końca lat 40. i wpływie przeszłości na nasze życiowe wybory, z Magdaleną Zimniak, autorką Piwnicy, rozmawia Marek Teler.

Fot. Konrad Koczywąs

Marek Teler: Pani najnowsza książka Piwnica to mrożąca krew w żyłach opowieść o budynku spółdzielni mieszkaniowej przy al. 3 Maja w Warszawie, w którego piwnicy straszy. Co sprawiło, że postanowiła Pani napisać książkę o duchach, gdzie czasy współczesne przeplatają się z przeszłością?

Magdalena Zimniak: Nie uważam Piwnicy za opowieść mrożącą krew w żyłach, powiedziałabym raczej, że duchy nadają mojej historii niepokoju, dreszczu, który odczuwa się przy spotkaniu z niewiadomym. Szkoła językowa, którą prowadzę, znajduje się w budynku przy al. 3 Maja w Warszawie. Kilka lat temu dwójka ochroniarzy zgłosiła, że słyszeli niewyjaśnione jęki i westchnienia, a winda zaczęła sama jeździć, przy czym zjeżdżała poniżej poziomu zero, gdzie nie ma szybu. Twierdzili, że to się powtarza. Jedną noc zdecydowali się spędzić w samochodzie zamiast na portierni i odmówili dyżurów w spółdzielni. Rozmawiałam z panią sprzątającą, która powiedziała, że kilkadziesiąt lat temu dochodziło do podobnych zjawisk, ale po sprowadzeniu przez prezesa księdza wszystko się uspokoiło. Taka historia oddziałuje na fantazję pisarki. Nosiłam ją w sobie dość długo i w końcu zdecydowałam się opisać. Budynek jest stary i nasunęło mi się wyjaśnienie pochodzące z lat 40. Powstawało jedynie w mojej wyobraźni, ale jeśli ktoś znów powiedziałby, że tam straszy, z pewnością widziałabym swoich bohaterów.

M.T.: Warszawa jest miastem szczególnie doświadczonym przez II wojnę światową i terror czasów stalinizmu, więc na każdym kroku znajdujemy miejsca, w których ktoś przed laty poniósł śmierć. Wierzy Pani w istnienie duchów, znaków „z góry" lub jakiejś energii zmarłych, która pozostaje na ziemi?

M.Z.: Nigdy takich znaków nie doświadczyłam. Żaden duch nie skontaktował się ze mną, chociaż tracąc bliską osobę, pragnie się kontaktu. Przynajmniej ja tak mam. Byłoby pięknie, gdybyśmy odbierali znaki z góry lub byli wyczuleni na energię, która pozostała. A może by nie było? Ludzie boją się duchów. Przecież przechodzą nas ciarki, gdy czytamy i oglądamy horrory. Tylko że w większości tego rodzaju produkcji świat niematerialny stanowi zagrożenie. Kiedyś ktoś powiedział, że u mnie jest inaczej. Duchy w moich powieściach są fajne, a potworami są żyjący.

Warszawa rzeczywiście jest miejscem, gdzie setki tysięcy osób zostało zabitych, kolejne setki tysięcy skrzywdzonych w inny sposób. Mieszkam na Powiślu, tu też znajduje się moja firma. Codziennie mijam miejsce przy ulicy Drewnianej, gdzie 27 września 1944 r. w powstańczym szpitalu w budynku szkoły powszechnej hitlerowcy urządzili rzeź. Jest tam tabliczka pamiątkowa, czasami świeczka czy kwiaty. Głównie w rocznicę. Większość ludzi nie zwraca uwagi, to tylko tło, mniej dostrzegalne niż eleganckie restauracje czy nowoczesne sklepy. Martwi nie mogą już dopominać się o sprawiedliwość. Muszą to wziąć na siebie żyjący. Nawet jeśli nie uświadamiają sobie działania niewyjaśnionych sił, nie wykluczam, że takie siły istnieją, oddziałują na podświadomość, pomagają. Nie wykluczam również, że istnieją szczególnie wrażliwe osoby, które nawiązują świadome połączenie z niezrozumiałą energią.

Odpowiadając na pytanie, nie mogę powiedzieć, że wierzę w ten kontakt. Wiara to coś więcej niż dopuszczenie możliwości.

M.T.: Piwnica jest powieścią psychologiczną z elementami kryminału i horroru, ale jednocześnie historią o rodzinnych tajemnicach, które rzutują na życie głównych bohaterów, Rafała i Anety. Czy uważa Pani, że losy naszych przodków mają znaczący wpływ na nasze życiowe decyzje i wybory?

M.Z.: Zdarzenia, przez które przechodzimy, wybory, których dokonujemy, kształtują nas jako ludzi. Nie żyjemy w próżni, a nasze traumy czy obawy, nawet niewypowiedziane, pozostawiają piętno na najbliższych, głównie na dzieciach, bo przecież one są najbardziej plastyczne. Tak, uważam, że losy przodków mają wpływ na to, kim jesteśmy, jak się zachowujemy i co wybieramy. Uważam to za całkowicie racjonalne.

M.T.: Z jakich źródeł korzystała Pani przy tworzeniu części historycznej książki, osadzonej w czasach Powstania Warszawskiego i początków Polski Ludowej?

M.Z.: Tuż przed napisaniem Piwnicy przeczytałam świetną książkę Marcina Zaremby Wielka trwoga. Korzystałam również z wielu opracowań znalezionych w internecie, na przykład Waldemara Kozyry z Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Wchodziłam na strony historyczne, takie jak Histmag.org czy dzieje.pl, ale odwiedzałam również vlogi czy czytywałam artykuły zamieszczane przez duże portale informacyjne. Moja mama w tamtych czasach była małym dzieckiem, jednak często opowiadała o atmosferze strachu i głodzie. Największym rarytasem były zacierki z mąki i wody, niekiedy okraszone cebulą. Mimo to pozostała dzieckiem i bawiła się, niekiedy nie mając nic w żołądku. Moja fascynacja tamtym okresem zaczęła się od opowiadanych przez nią historii.

M.T.: W Pani powieściach bardzo często pojawiają się nawiązania do spraw, którymi żyją obecnie Polacy – w Proteście był to wyrok Trybunału Konstytucyjnego, w Piwnicy pojawia się wątek wojny na Ukrainie. Czy Pani zdaniem zwiększa to wiarygodność autora, zbliża go do czytelnika?

M.Z.: W Proteście nawiązanie jest rzeczywiście silne, w Piwnicy natomiast pojawia się dopiero pod koniec. Czy te odniesienia zbliżają autora do czytelnika? Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Nie kalkuluję w ten sposób. Jeśli o czymś piszę, to dlatego, że uważam to za ważne. Coś mnie boli, złości, budzi grozę lub podziw.

M.T.: Powieści historyczne cieszą się w ostatnim czasie coraz większą popularnością, a wątki historyczne – jak to widzimy choćby w Piwnicy – pojawiają się też w thrillerach i powieściach psychologicznych. Z czego w Pani odczuciu wynika tak duże zainteresowanie tym gatunkiem literackim?

M.Z.: Nie znam statystyk. Dużo się mówi o literaturze obozowej, tej popularnej, w niedobrym znaczeniu tego słowa, spłaszczającej, nieprawdziwej. Jak uświadomiła mi Hania Cygler, równie niebezpieczne są książki reportażowe, gdzie pojawiają się różnego rodzaju przekłamania. Może nawet bardziej. Po reportażu spodziewamy się rzetelności i prawdy historycznej. Jeśli chodzi o tę tematykę, dla mnie objawieniem była wydana kilka lat temu powieść Majgull Axelsson Ja nie jestem Miriam. Wzrastające zainteresowanie książkami historycznymi tłumaczyłabym dwoma powodami. Pierwszy: jesteśmy zmęczeni teraźniejszością i potrzebujemy oderwania, zanurzenia się w innych czasach. Drugi: fascynują nas analogie z przeszłością. W tych powieściach widzimy siebie i wydarzenia, które nadal nas dręczą. Historia zatacza koło.

M.T.: Jak już wspomniałem, Piwnica to również opowieść o ponurej Warszawie końca lat 40., skrywającej wiele tajemnic i niewyjaśnionych zagadek. Co najbardziej fascynuje Panią w naszej stolicy – jej architekturze, historii i krajobrazie?

M.Z.: Urodziłam się w Warszawie i mieszkam tu z przerwami na epizody w Londynie i Waszyngtonie. Kocham Warszawę, przede wszystkim dlatego, że jest moim miastem i moja własna historia jest z nią nierozerwalnie związana. Od dzieciństwa lubię chodzić po Starówce. Tata opowiadał mi, jak pieczołowicie odbudowywano ją według zachowanych planów. Stawaliśmy często przed miejscem, gdzie stał kiedyś Zamek Królewski i czekaliśmy na przywrócenie go do życia. Gdy w końcu stanął, to była dla mnie osobista radość.

Lubię też Łazienki, które dzięki opowieściom taty nierozerwalnie kojarzą mi się z królem Stasiem i obiadami czwartkowymi, ale również z wiewiórkami, pawiami i karpiami. I z dobrą zabawą. Lubię przepych Wilanowa i skojarzenia z miłością króla Jana III Sobieskiego i Marysieńki. Nad Wisłę uwielbiałam chodzić na długo przedtem, zanim pobudowano nowoczesne bulwary. Tu bywałam ze swoim chłopakiem, który później został moim mężem. Tu nadal przychodzimy, jeśli znajdziemy chwilę na spacer. Lubię Powiśle, które przeszło tak niesamowitą metamorfozę. Lubię klimat warszawskich kawiarni i lunche w restauracjach z koleżankami pisarkami.

Kocham Warszawę z dziewiętnastowiecznych powieści, ale uwielbiam też to miasto takie jak jest teraz. Z całym gwarem, tłokiem i korkami. I wyciszeniem w parkach. Podoba mi się też, że rozbudowano sieć ścieżek rowerowych, bo rower jest moim podstawowym środkiem transportu.

M.T.: Ma Pani w swoim dorobku nie tylko powieści psychologiczne i thrillery, ale też powieści obyczajowe czy opowiadania o miłości. W jakim jeszcze gatunku chciałaby Pani – a może już planuje – się sprawdzić?

M.Z.: Naprawdę? Nigdy nie określałam gatunku, w jakim tworzę. To później czytelnicy nazywali moje książki thrillerami czy powieściami obyczajowo-psychologicznymi. Używając tych określeń, odpowiadam, jeśli ktoś zapyta, jakie książki piszę. Opowiadania powstawały do antologii, więc rzeczywiście było założenie: miłość, erotyka, kryminał. Gdyby ktoś się uparł, zapewne znalazłby w każdym z moich tekstów zmieszanie gatunków. Trochę identyfikuję się z Sebastianem Fitzkiem, który powiedział, że gdy wszystkie wydawnictwa odrzuciły jego pierwszą powieść Terapię (jedną z najlepszych w dorobku tego pisarza, moim zdaniem), uzasadniając, że nie widzą na niemieckim rynku miejsca na thriller, pomyślał sobie (cytuję z pamięci): No, no, Fitzek! Napisałeś thriller!. Do mieszaniny gatunków, w których tworzę, raczej nie dodam science fiction, bo brak mi wiedzy naukowej, dzięki której mogłabym pisać przekonujące powieści tego typu.

M.T.: A czy mogłaby Pani opowiedzieć więcej na temat Pani procesu twórczego – ma Pani jakieś swoje rytuały lub nawyki przy pisaniu?

M.Z.: Oczywiście. Przede wszystkim wypijam hektolitry kawy. Nie chodzi nawet o uczucie rozbudzenia czy pobudzenia. Kilka lat temu nauczyłam się robić sobie bardzo słabą, więc smak nie jest zbyt intensywny. Mimo to pozostało połączenie w mózgu: jest kawa, można pisać. Kawa się kończy, trzeba zrobić następną. Zawsze mam włączony komputer i czasem piszę bezpośrednio na klawiaturze, często jednak sięgam po kartkę, zadrukowaną z jednej strony, i spisuję myśli. Później przenoszę je na komputer, przy okazji dokonując pierwszej korekty.

Jeśli chodzi o kolejność powstawania powieści, to najpierw jest plan – nie bardzo rozbudowany i głównie w głowie. Znam bohaterów i ich dominujące cechy oraz najważniejsze wydarzenia. Przystępuję potem do pisania. Wątki oczywiście się rozbudowują, postacie stają się bardziej złożone. Zdarza się, że zmienia mi się koncepcja, opowieść skręca w inną stronę, czasem zakończenie jest inne. Przesyłam powieść, zwykle w kilku częściach, do mojego przyjaciela i pierwszego czytelnika Marcina Gutka. Uzależniłam się od jego opinii i nie wyobrażam już sobie pisania bez jego bezcennych uwag. Kiedy skończę, następuje żmudny proces ponownego czytania i poprawiania. Pod koniec jestem już tak zmęczona tekstem, że wysyłam go do wydawcy, wiedząc, że mnóstwo rzeczy wymaga jeszcze poprawy.

M.T.: Jakie są Pani plany wydawnicze na nadchodzący rok 2023?

M.Z.: W pierwszej połowie roku wydawnictwo Skarpa Warszawska ma wydać moją nową powieść, która jest chyba najczystszym gatunkowo thrillerem psychologicznym, jaki napisałam. Młoda lektorka angielskiego odbywa wieczorne zajęcia i znika bez śladu. Podobna sytuacja miała miejsce, gdy bohaterka była nastolatką. Uciekła czy ktoś ją porwał? A jeśli jest przetrzymywana, to przez kogo? Czy za zniknięciem piętnaście lat temu i obecnie kryje się ta sama osoba? Jak to w większości moich książek, sporo skrywanych tajemnic, zaburzeń psychicznych i traum.

Magdalena Zimniak – autorka thrillerów psychologiczno-obyczajowych, laureatka wielu nagród, uznana przez czytelników. Warszawianka z urodzenia i z wyboru, z wykształcenia anglistka, prowadzi szkołę językową. Prywatnie szczęśliwa mężatka i mama dwóch córek.