Grzesiuk w nich gra

Do końca stycznia w kinie Muranów można oglądać film dokumentalny Grzesiuk. Ferajna wciąż gra. O kulisach powstawania filmu rozmawiamy z Magdaleną Zaleską, szefową działu promocji i producentką wykonawczą, oraz z reżyserem Jarosławem Wiśniewskim.

 

Co było najtrudniejsze przy realizacji filmu?

Jarosław Wiśniewski: Najtrudniejsze było poradzenie sobie z czasem. Na produkcję i postprodukcję zostało nam do premiery półtora miesiąca. To zabójcze tempo. Mnóstwo stresu przy tym było, tym bardziej że mieliśmy problem ze złapaniem na nagranie Janka Młynarskiego i udało się dosłownie w ostatniej chwili; już pojawiły się zapowiedzi premiery w mediach, a jeszcze nie były skończone sceny z Jankiem. To było najgorsze – ten czas, który jest do pokonania.

 

A przy montażu dużo materiału wycięliście?

J.W.: Montaż też był dosyć ciężką sprawą, dlatego że większość tych wypowiedzi jest bardzo ciekawa. Nagraliśmy około 400 minut materiału, samych wypowiedzi, a w filmie znalazło się około 60, więc to była prawdziwa bolączka, gdy razem z Magdą wybieraliśmy fragmenty do filmu.

Magdalena Zaleska: Ale nie kłóciliśmy się.

J.W.: Był wspólny kierunek, ale niektórych elementów trudno było się pozbyć. Taką w miarę finalną wersję jeszcze raz obejrzeliśmy, i jeszcze raz, i z bólem serca jeszcze niektóre rzeczy wycinaliśmy. Ale w międzyczasie ja coś jeszcze znajdywałem i dodawałem na to miejsce. Więc... lepiej zrobić to w dwóch częściach niż naraz zaserwować ludziom dwie godziny oglądania.

 

Domyślam się dlaczego, ale wyjaśnijcie sami, dlaczego świadomie zrezygnowaliście z muzyki w wykonaniu Grzesiuka.

M.Z.: Mogę powiedzieć za siebie. Nie chciałam po raz kolejny tego powtarzać – bo już takie rzeczy robiłam, że puszczałam na spotkaniach związanych z Grzesiukiem jego nagrania, to oczywiście bardzo się ludziom podoba. Natomiast w filmie chodziło nam o coś innego. To nie miało być o Grzesiuku, chociaż o nim też jest bardzo dużo, ale o ludziach tu i teraz, kim dla nich jest Grzesiuk, jak się przez niego realizują, jak się nim inspirują. Dlatego właśnie postawiliśmy umieścić w filmie współczesne realizacje. Jarek towarzyszył Combo na Festiwalu Konesera, tam ich nagrywał i mógł pokazać, jak ludzie reagują. I wśród publiczności widać nie tylko starszych ludzi, ale też młodych.

J.W.: To często zadawane nam pytanie: dlaczego nie ma tych oryginalnych piosenek. Myślę, że dobrze się stało, bo chcemy, żeby ludzie wiedzieli, że są formacje, które tamtą muzykę wciąż kultywują. A Stanisława Grzesiuka można posłuchać w każdej chwili z płyt czy w internecie. Na koncert Combo do Konesera nie przyszły wielkie tłumy, tylko osoby stricte zainteresowane tematem. A my chcemy pokazać większemu gronu ludzi, że ta muzyka wciąż żyje w nowych aranżacjach.

M.Z.: Ale pokazaliśmy również trochę inną stronę, chociaż też muzyczną – dzięki konkursowi, który zorganizowaliśmy na Facebooku, dotarliśmy do Adama Borkułaka, który jest z Olsztyna, o czym nie wiedzieliśmy, gdy przyznaliśmy mu I miejsce. Wygrał, bo opisał najpiękniej, kim jest dla niego Stanisław Grzesiuk. Na etapie zbierania materiałów do filmu stwierdziłam, że warto wykorzystać jego konkursową wypowiedź . Ale zaraz pomyślałam: „a dlaczego nie zaprosić samego chłopaka?". Napisałam do niego, odpowiedział w ciągu pięciu minut. Zaproponowałam mu udział w filmie, oczywiście szalenie się do tego zapalił. A w międzyczasie się okazało, że on ma kapelę pod nazwą Kapiszony, że Grzesiukiem jest zafascynowany nie tylko literacko, ale też muzycznie, i postanowił z kolegami z zespołu nagrać kawałek ku czci Grzesiuka Boso, ale w ostrogach. Zresztą fragment tej piosenki wykorzystaliśmy w filmie. Wydawać by się mogło, że co wspólnego z Olsztynem ma Grzesiuk. Tymczasem okazuje się, że bardzo dużo. To samo mogę powiedzieć o naszej obecności na Targach Książki w Krakowie. Najlepiej sprzedającymi się tytułami na naszym stoisku były książki Stanisława Grzesiuka.

J.W.: Grzesiuk nie żyje w samej Warszawie, żyje w całej Polsce. Poza tym musimy pamiętać, że nie ma muzyki krakowskiej, nie ma muzyki wrocławskiej, nie ma muzyki olsztyńskiej, ale jest muzyka warszawska, jest muzyka lwowska. Gdzieś to musi rozbrzmiewać, nie tylko lokalnie w Warszawie.

M.Z.: Kiedy startowaliśmy z trylogią, ludzie niesamowicie się ożywili, że super, że w końcu, dlatego że tych książek brakowało. Od lat nie były wznawiane – to po pierwsze. Po drugie, to nie jest tylko chwyt marketingowy, że one są bez cenzury. Boso, ale w ostrogach ucierpiało najmniej, natomiast w Pięciu latach kacetu jest bardzo dużo dodanych fragmentów, wręcz cały rozdział na końcu, a Na marginesie życia urosło o sto stron, więc jest już zupełnie nową książką. Można z niej na nowo, bardziej intymnie odczytać Grzesiuka. Widzę też po rewelacyjnej sprzedaży tych książek, że ciągle są potrzebne. Dziwię się, że Grzesiuka nie ma na liście lektur, ale będę nad tym pracować. Lubię mierzyć wysoko i chciałabym, żeby wszystkie jego książki znalazły się w kanonie lektur, choć mam świadomość, że albo nie nastąpi to od razu, albo nie obejmie wszystkich. Natomiast uważam, że Pięć lat kacetu jest książką, którą powinien przeczytać każdy, szczególnie w obecnych czasach, kiedy budzą się różne demony – nacjonalizmów, ekstremizmów i tak dalej. Grzesiuk napisał we wstępie – co zresztą zostało ocenzurowane i do dziś zastanawiam się dlaczego – że spisał te swoje wspomnienia po to, żeby jego dzieci wiedziały, co przeżył ich tata – i na tym kończyło się to zdanie w pierwotnych wydaniach, natomiast już uzupełnione o to, co zostało wycięte, brzmi: i na podstawie tych przeżyć nauczyły się nienawidzić faszyzmu i wojny. Dlaczego to zostało ocenzurowane? To bardzo ważne, bo ludzie zapominają, że nic nie jest dane raz na zawsze, również wolność.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 Więcej w styczniowym numerze „Skarpy Warszawskiej"