Anna Mieczkowska: Co pani narobiła? Czytelnicy podobno nie mogą dojść do siebie po skończeniu Warszawianki. Gdy zgasną światła! [śmiech].
Ida Żmiejewska: Przyrzekam, że naprawdę nic złego! Poprowadziłam tylko bohaterów drogami, które sami wybrali, a potem kazałam im ponieść konsekwencje tych decyzji. Niestety te konsekwencje musiały być dziewiętnastowieczne, więc nie jestem zdziwiona, że w niektórych czytelnikach budzi się duch Annie Wilkes z Misery Kinga.
Ale złagodzi pani jakoś te skutki?
Sprawdziłam, że historia pozostawia mi kilka furtek, więc niewykluczone, że zdecyduję się z nich skorzystać.
Pierwsza część Warszawianki była bardzo chwalona za drobiazgowość w opisach przedstawionego świata. Czy tak plastyczne oddanie realiów historycznych jest trudnym zadaniem dla niehistoryka?
Zawsze miałam szacunek dla faktów – może dlatego że moją pierwszą lekturą była encyklopedia – i nic mnie tak nie denerwowało w powieściach historycznych, jak lekceważenie ich. Dlatego, dla własnego komfortu, staram się sprawdzić wszystko, co budzi moje wątpliwości. Nawet jeśli naginam rzeczywistość, co w literaturze jest oczywiście koniecznością, staram się robić to w jak najmniej inwazyjny sposób. No i nieustannie tropię różne szczegóły – na przykład, kto w XIX wieku produkował w Warszawie noże, i jakie. Albo ile lat musiała mieć panna z towarzystwa, aby mogła sama wyjść z domu. Ukończenie jakiej szkoły dawało jej prawo podjęcia studiów. Czasem nie wykorzystuję tych informacji, ale świadomość, że wiem, jak było, i że poruszam się w granicach prawdopodobieństwa, jest dla mnie bardzo ważna. Natomiast co do bycia niehistorykiem… Co prawda ukończyłam studia pedagogiczne, ale zdążyłam też zaliczyć kilka semestrów historii, akurat tych, na których odbywały się zajęcia z badań historycznych i nauk pomocniczych historii. Co więcej, moja praca magisterska dotyczyła dziejów edukacji. Niewiele też zabrakło, abym na dobre zajęła się pracą naukową w tej dziedzinie. W historii najbardziej interesują mnie ludzie – ich charaktery, motywy ich postępowania. Starałam się przede wszystkim zrozumieć epokę i wczuć się
w sposób myślenia żyjących wtedy osób. Odkryć, co było dla nich zwyczajne i oczywiste, a co wykraczało poza przyjęte normy. Co było do przyjęcia, a co budziło zdumienie, a nawet zgorszenie. Kiedy już wiem, czym się kierowali, co było dla nich ważne i w jakich granicach mogli swobodnie się poruszać, jestem w stanie wymyślić własnych bohaterów. W tym wszystkim bardzo pomaga mi wykształcenie i doświadczenie zawodowe, bo moja praca opiera się na próbach zrozumienia klientów, określenia ich predyspozycji, znalezieniu mocnych stron, czasem na wydobyciu z nich pasji. Na nieustannych obserwacjach i analizie. A także na niedziwieniu się niczemu.
W jaki sposób zbiera pani informacje do książek?
Czasem mam wrażenie, że w ciągu lat poszukiwań i lektur nasiąkłam XIX wiekiem. Tyle że przez wiele lat interesowałam się Księstwem Warszawskim, więc kiedy zupełnym przypadkiem odkryłam, że druga połowa XIX wieku też jest ciekawa i postanowiłam napisać Warszawiankę, musiałam szybko uzupełnić wiedzę. Najpierw czytałam opracowania, aby sprawdzić fakty. Musiałam m.in. dowiedzieć się, jak funkcjonowała carska policja kryminalna, w jaki sposób prowadzono śledztwa, jaki był dokładnie podział kompetencji. Do tego dochodziły dzieje I Proletariatu. Przez kilka miesięcy praktycznie nie rozstawałam się z biografią Ludwika Waryńskiego. Do tego stopnia, że kiedyś w zamyśleniu włożyłam ją do lodówki… A kiedy poukładałam sobie rzeczywistość, zaczęłam czytać to, co lubię najbardziej, czyli pamiętniki, które świetnie pokazują, w jaki sposób ówcześni ludzie tę rzeczywistość interpretowali. Mnóstwo warszawskich wspomnień zostało wydanych w drugiej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku. Spisywali je ludzie, których dzieciństwo i młodość przypadały na koniec wieku XIX, jak choćby Jadwiga Waydel-Dmochowska, Stefania Podhorska-Okołów, Józef Galewski, Ferdynand Hoesick, czy niezrównana Baronowa XYZ, czyli Antoni Zaleski. Przy pisaniu drugiej części nieocenioną pomocą okazały się wspomnienia aktora Pawła Owerłły, który przez wiele lat pracował w Teatrze Wielkim i wszystko doskonale zapamiętał i opisał, łącznie z topografią budynku.
Powiedziała pani, że stara się poruszać w granicach prawdopodobieństwa. Czy zdarzyło się, że zrezygnowała pani z jakiegoś wątku, bo nie znalazła potwierdzenia w historii?
Całkowicie nie zrezygnowałam, ale kilka wątków musiałam zmodyfikować. Na przykład życiorys głównego bohatera, Aleksandra Woronina, zmieniał się kilkakrotnie. Przez czas jakiś był nawet sędzią śledczym, ale zdołałam wszystko poukładać tak, że mógł zostać w policji śledczej.
A czego szukała pani najdłużej?
Właśnie informacji, które pomogłyby mi szczegółowo zaplanować edukację, a potem karierę wojskową i policyjną Aleksandra Nikitycza. Musiałam sprawdzić, czy jako syn kupca mógł iść do szkoły wojskowej i jakiej,
i czy przyjęto by go do służby w gwardii cesarskiej. A także czy spełniał warunki, które pozwoliłyby mu później podjąć służbę w policji. I przyznam się, że wszystkie te informacje znalazłam na rosyjskich stronach.
Co ma w sobie wiek XIX, że tak panią pociąga?
Rzeczywistość, w której obecnie żyjemy, w dużej mierze ma swoje korzenie właśnie w wieku XIX. Uwielbiam szukać tych korzeni.
Czy myśli pani, że tamte czasy mogą być interesujące dla współczesnego czytelnika? Albo pouczające?
Julian Fellowes napisał, że przeszłość to z jednej strony obca kraina, gdzie wszystko dzieje się inaczej, ale z drugiej strony ambicja, zazdrość, gniew, chciwość, dobroć, altruizm i miłość zawsze tak samo wpływały na ludzkie wybory, jak i dzisiaj. Wiek XIX na tyle różni się od naszych czasów, że czytelnik może przenieść się w zupełnie inne realia, ale jest też na tyle nieodległy, że przy odrobinie starania może go zrozumieć. Pokazuje też, że niektóre prawa trzeba sobie wywalczyć i że nic, choćby niepodległość, nie jest dane raz na zawsze. Warto byłoby wyciągnąć z tego wnioski.
A co w XIX wieku było silniejsze: konwenanse czy miłość?
Dużo zależało od środowiska, ale zasadniczo konwenanse. Oczywiście jeśli zakochani pochodzili z jednej sfery, obracali się w podobnych kręgach towarzyskich, ich rodziny wzajemnie się szanowały, to mieli szansę na happy end. Problemy zaczynały się, kiedy parę różniła pozycja społeczna, narodowość – w Warszawie ze szczególnym uwzględnieniem relacji Polacy Rosjanie – albo kwestie religijne. Przeciwstawienie się konwenansom było bardzo trudne, szczególnie dla kobiety, która była w owym czasie, zgodnie z postanowieniami Kodeksu Napoleona, uważana za „wieczyście małoletnią”, co skutkowało tym, że miała takie same prawa jak dziecko lub ktoś ubezwłasnowolniony. Młode dziewczęta były kontrolowane na każdym kroku, każde odstępstwo od przyjętych reguł groziło utratą reputacji, co równało się staropanieństwu. W czasach, kiedy zamążpójście stanowiło jedyny sposób zabezpieczenia przyszłości swojej, a czasem i rodziny, była to prawdziwa tragedia. Inna sprawa, że w owych czasach miłości młodych ludzi miewały dosyć kruche podstawy. Kawaler popadał w zachwyt nad urodą panny, a niedoświadczona dziewczyna traciła głowę dla pierwszego mężczyzny, który zwrócił na nią uwagę. Otoczeni przez przyzwoitki nie mieli możliwości poznać się lepiej. Nawet na balach w trakcie tańca nie wypadało rozmawiać na poważne tematy. Na tym tle Leontyna i Aleksander jawią się jako ludzie, którzy wiedzą o sobie bardzo dużo.
A jak konkretnie układały się stosunki Polaków z Rosjanami? Przy czym nie pytam o wielką politykę, tylko życie codzienne.
Dokładnie w taki sposób jak stosunki okupantów z podbitym narodem, który robi wszystko, aby nie stracić tożsamości. Oczywiście w życiu publicznym wzajemne kontakty były nie do uniknięcia, ale starano się nie dopuszczać Rosjan do sfery prywatnej. Angielskie powiedzenie my home is my castle nabierało szczególnego znaczenia. Dom był jedynym miejscem, gdzie Polacy nie byli kontrolowani – mogli swobodnie manifestować uczucia, wypowiadać kontrowersyjne poglądy, bez obawy dyskutować o polityce albo sztuce – i chcieli, aby tak pozostało. Szczególnie unikano kontaktów z wojskowymi, żandarmami i policjantami. Ponoć nawet własnego syna noszącego rosyjski mundur nie dopuszczano na większe zebrania towarzyskie. Pamiętnikarka, Baronowa XYZ tłumaczyła, że nawet najporządniejszy oficer „nie był bynajmniej w towarzystwach tutejszych pożądanym gościem i jeśli nie przyjętym jest w ogóle w Warszawie, aby panny chodziły na bale publiczne, to głównie ze względu na nierobienie znajomości i tańczenie z nimi”.
W obu częściach Warszawianki pojawiają się wątki kryminalne. Lubi Pani ten gatunek?
Kryminał historyczny? Bardzo lubię i cenię sobie sprawne łączenie wątku kryminalnego z tłem historycznym
i obyczajowym. Chętnie też dowiaduję się nowych rzeczy, ale nie przepadam za odautorskimi wykładami na kilka stron. Wolę sprawdzić sama to, co mnie zaintryguje.
Co było najtrudniejsze przy pisaniu drugiej części?
Przede wszystkim to, co jest w ogóle trudne przy drugich częściach, które odniosły pewien sukces – sprostanie oczekiwaniom i doskoczenie do poprzeczki. A z rzeczy konkretnych, to wymyślenie takiej intrygi, która pozwoliłaby mi zaangażować w sprawę Leontynę Rapacką – z racji kontynuowania wątku obyczajowego panna powinna się pojawić, a nie mogłam przecież wymordować jej całej rodziny. Trudne było też, wspomniane na początku, wyciąganie konsekwencji wobec bohaterów – chwilami straszliwie się przede mną bronili, ale ostatecznie udało się przemówić im do rozumu.
A skąd pomysł na umieszczenie akcji w środowisku teatralnym?
Uznałam, że zgodnie z tradycją historyczną Aleksander powinien mieć kochankę. A w tamtych czasach mieszkający w Warszawie majętni Rosjanie szukali sobie kochanek głównie w balecie. Wiązało się to głównie
z tym, że tancerki zarabiały skandalicznie mało i na różne sposoby próbowały łatać budżet – czasem było to wzięcie sobie tzw. opiekuna. Poza tym uznałam, że warto opisać tak malownicze środowisko.
W pierwszej części Warszawianki obracaliśmy się wśród prawników, ale i pracownic domów publicznych, w drugiej w sferach teatralnych i baletowych. A czy jest jakieś środowisko, którego nie zdecydowałaby się pani opisać?
Z racji braku predyspozycji do nauk ścisłych i techniki bardzo poważnie zastanowiłabym się, zanim bym się wzięła do pisania powieści, której akcja rozgrywałaby się na Wydziale Matematycznym wyższej uczelni albo wśród inżynierów i konstruktorów. Nie zarzekam się jednak, bo gdyby jakimś cudem coś mnie tam zainteresowało, pewnie zaryzykowałabym zgłębienie i takiego tematu.
Chyba nieprzypadkowo w drugiej części główne role odgrywają kobiety – w recenzjach pojawia nawet określenie girls power. Lubi pani pisać o kobietach?
Rzeczywiście, ta dziewiętnastowieczna girls power jest jak najbardziej zamierzona. Pomyślałam sobie, że chciałabym pokazać różne kobiety w różnych sytuacjach. I takie, które godzą się ze swoją rolą społeczną
i starają się wywiązywać z niej zgodnie z oczekiwaniami innych. I takie, które próbują walczyć o swoje marzenia. I takie, które zatrzymują się w pół drogi, bo wymaga tego od nich obowiązek wobec rodziny – należy pamiętać, że wtedy osobiste szczęście kobiety było czymś, co nie liczyło się prawie wcale. Chciałam też pokazać, że kobiety działające wspólnie mogą wiele osiągnąć. Ale także to, że mogą być dla siebie największymi wrogami. Lubię pisać o kobietach, a na pewno przychodzi mi to z większa łatwością, bo potrafię wczuć się w nie lepiej niż w mężczyzn.
Czy lubi pani swoich bohaterów?
Lubię. Jednych więcej, drugich mniej. Na pewno rozumiem motywy postępowania każdej postaci – inaczej nie dałabym rady przekonująco jej napisać.
A kto jest pani ulubieńcem lub ulubienicą?
Agata Klimkowa, gospodyni Aleksandra Woronina. Kobieta prosta, ale mająca swój kodeks moralny. Na dodatek jest to osoba, która nikogo się nie boi i jeśli uzna za stosowne, potrafi ruszyć z miotłą nawet na starego pana Woronina. Uwielbiam ją pisać
Czy ma już pani pomysł, dokąd zabierze czytelników w trzeciej części?
Oczywiście. Teraz zgłębiam tajemnice warszawskich dziennikarzy i wydawców prasy. Przyglądam się też tzw. dobremu towarzystwu. Do tego akcja powieści będzie rozgrywać się w czasie karnawału, więc wraz z czytelniami odwiedzę kilka wielkich bali.
Pani Ido, gdyby miała pani zamieszkać w Warszawie z końca XIX wieku, to które miejsce by pani wybrała?
Na pewno takie, w którym założono już kanalizację. Bo tym, co najbardziej mnie przeraża w opisach dawnej Warszawy, jest wszechobecny fetor rynsztoków, szczególnie w lecie.
IDA ŻMIEJEWSKA - pasjonatka historii XIX wieku. Zawodowo doradza ludziom, jak zaplanować karierę, ale w każdej wolnej chwili zajmuje się pisaniem. Finalistka konkursu Horyzonty Wyobraźni 2012. Publikowała m.in. w miesięczniku „Skarpa Warszawska", „Science Fiction", „Fantasy i Horror", „Esensja" i „Qfant" oraz w antologiach (Strzeż się potwora, Ostatni dzień pary I). Za powieść „Warszawianka" została nominowana do Nagrody Wielkiego Kalibru i otrzymała nagrodę im. Janiny Paradowskiej za najlepszy debiut 2019 roku.