Paragraf 148 - fragment nowej powieści Jacka Ostrowskiego

19 września ukaże się nowa książka Jacka Ostrowskiego pt. Paragraf 148, książkę można zamówić klikająć w link - http://bit.ly/paragraf148

Zachęcamy do przeczytania fragmentu.

 

Deszczyk delikatnie siąpił, zegarki wskazywały godzinę siódmą. Kostrogaj – peryferyjna, przemysłowa dzielnica Płocka – zaczynał tętnić życiem. Z nadjeżdżających jeden za drugim autobusów wysiadali pracownicy okolicznych zakładów. Otwierano biura, hale produkcyjne, słychać było uruchamiane silniki dźwigów i suwnic.
Nadjechała Zuza Lewandowska, jej petka, głośno pyrkocząc, zaparkowała na trawniku vis-à-vis bramy wjazdowej do ZOM-u. Mecenaska wyciągnęła z kieszeni płaszcza pogniecioną paczkę ekstra mocnych. Chwilę ją wygładzała, sięgnęła po papierosa. Był rozdarty, wzięła więc drugiego. Wyprostowała go w palcach i zapaliła, zaciągnęła się zachłannie. Głowa pękała jej od wczorajszego koniaku. Trudno, musi jakoś to przetrwać. Dlaczego nie łyknęła aspiryny? Byłoby łatwiej, a tak to cierp ciało, gdy się z alkoholem zagalopowało.
Przeszła przez ulicę, zaczęły się wertepy, łatwo było tu wpaść w kałużę lub, co gorsza, utknąć w grząskim błocie. Za płotem zobaczyła długi rząd śmieciarek czekających na wyjazd w trasę. Butem przygasiła peta i udała się w kierunku niedużego baraku z okratowanymi oknami. Tu pewnie urzęduje dyspozytor – zasięgnie języka bezpośrednio u źródła.
Weszła do środka, a tam tłum robociarzy w waciakach i gumowcach, otoczonych aurą aromatu niedomytych ciał, papierosów i cuchnącego odzienia. W pierwszym odruchu chciała się cofnąć, ale stanęła grzecznie w kolejce tak jak wszyscy i czekała. Była tu jedyną kobietą, więc samcze oczy natychmiast skierowały się na nią. Słyszała ciche, niezbyt jej pochlebne komentarze, żarty, śmiechy. Nie zważała na to, to tylko szczekające kundle, nawet niewarte kopnięcia. Przyszła kolej i na nią. Stanęła twarzą w twarz z mężczyzną w kremplinowym fioletowym garniturku. Zza sterty papierów rzucił jej pytające spojrzenie.
– Szukam kierowcy, który dwudziestego drugiego opróżniał pojemniki przy ulicy Słonecznej – wyjawiła mu powód swojej wizyty.
– Ze skargą to po ósmej i nie do mnie. Następny! – odparł zniecierpliwionym głosem.
Tak łatwo nie da się zbyć, co to to nie. Nawet nie drgnęła.
– Ja nie ze skargą, niechcący coś wyrzuciłam i chciałabym to odzyskać – kontynuowała.
– Proszę poczekać, aż wszystkim kierowcom wydam karty, wtedy sprawdzę, kto tam jeździł.
– Poczekałabym, ale wtedy on mi czmychnie, a ja muszę z nim pilnie porozmawiać. Bardzo pana proszę.
Uśmiechnęła się szeroko. To go nie oczarowało, ale widząc, że baby się łatwo nie pozbędzie, zaczął nerwowo przerzucać papiery, otwierał po kolei jakieś teczki, po czym odkładał na bok.
– Zaraz, sprawdzam – odburknął.
– Szybciej, do cholery! – krzyknął ktoś z kolejki. – Już powinienem być na trasie.
Dyspozytor ze złością cisnął teczką o blat biurka, ta otworzyła się i kilka kartek spadło na podłogę.
– Franek, przestań szczekać! Daj mi pracować. Ty i tak masz najmniejszy rejon. Czekaj cierpliwie na swoją kolej. Zaraz i ciebie obsłużę, spokojnie! – Spojrzał wymownie na mężczyznę stojącego tuż za Lewandowską i schylił się po kartki.
– Kobita może poczekać. Chyba jej się nie pali! – dziamał dalej tamten.
Zuza odwróciła się powoli na pięcie. Zobaczyła Franka – niski chudy, takiego, jak powiadają, można bez trudu ścierką zabić.
– Czy coś się koledze nie podoba? – spytała z cynicznym uśmieszkiem na ustach. – Słucham.
– Ty mi się nie podobasz! – odparł zadziornie.
– Jaaa? Masz coś do mnie, kochaneczku? Zamieniam się w słuch.
Nie czekała na odpowiedź, na następną inwektywę pod swoim adresem. Schyliła się i błyskawicznym ruchem ręki sięgnęła kroku delikwenta. Złapała za klejnoty, po czym mocno je ścisnęła. Kierowca skulił się, twarz nabrzmiała mu z bólu i pokryła się purpurą.
– Puść! – jęknął. – Puść, jędzo!
– Ja ci dam jędzę, łobuzie! Ja cię nauczę szacunku dla dam.
– Puść, bo mi urwiesz! Kurwa mać, boli jak cholera, nie daję już rady.
Mężczyzna szamotał się, wyjąc z bólu.
– Owszem, urwę ci jaja, jeśli nie nauczysz się kultury. Przeproś mnie, i to szybko. Moja cierpliwość się kończy, słodziutki, śpiesz się, bo zostaniesz kastratem. Oj, biada zwyciężonym!
– Przeproś, bo ci jaja urwie! – śmiali się inni kierowcy.
– Przepraszam – szepnął. – Puszczaj już!
– No widzisz, i można być kulturalnym człowiekiem – rzekła z nutą satysfakcji w głosie, po czym zwolniła uścisk.
– Mam! – krzyknął dyspozytor.
Dzierżył w ręku jakąś kartkę.
– Wtedy tę trasę robił Kotarski. O, jest tam!
Zapukał palcem w szybę, wskazał jedną ze śmieciarek.
Do drzwi odprowadzały Lewandowską chamskie odzywki innych kierowców. Tak jak wcześniej, w myśl powiedzenia „psy szczekają, a karawana idzie dalej", nie reagowała na nie, a na pożegnanie trzasnęła drzwiami.
Skierowała się w stronę ciężarówki wskazanej wcześniej przez dyspozytora.
Szła wolno, starając się omijać błoto, ale to było trudne, wręcz niewykonalne. Jej czarne lakierki grzęzły w nim i pokrywały się coraz grubszym brunatnym osadem. I jak tu się nie wkurwić!?
Kochała buty. W domu cała ich szafa i wciąż mało, dlatego kupowała następne, choć nie było o nie łatwo. To były specjalne wyjazdy do Warszawy, a konkretnie na ulicę Rutkowskiego i na Nowy Świat, do tamtejszych komisów; tam mogła poszaleć. Nie miała rodziny, tylko siebie i tę przeklętą papugę, więc... hulaj dusza.

Kierowca krzątał się przy pojeździe. Wspiął się na schodek u drzwi szoferki i zaczął przecierać jej przednią szybę. Zobaczył Zuzę. Nietrudno było zgadnąć, że kobieta idzie w jego kierunku. Mężczyzna nagle rzucił szmatę i wskoczył do auta. Jego zamiary były klarowne – sukinsyn chciał nawiać.
Zuza podbiegła do śmieciarki. Z trudem wdrapała się na próg kabiny od strony kierowcy, a to był nie lada wyczyn, bo szoferka skody była zamontowana wysoko nad ziemią. Przez szybę widziała twarz przestraszonego mężczyzny. Silnik śmieciarki zawył na wysokich obrotach, tumany czarnego, gęstego dymu wystrzeliły z tłumika i pojazd raptownie ruszył. Klamka wysunęła się jej z dłoni. Zuza zachwiała się, a następnie spadła, i to w sam środek błota.
Z trudem wygramoliła się z grząskiego glinianego podłoża. Jęcząc z bólu, masowała prawe ramię, bark bolał, ale na szczęście nie wyskoczył ze stawu. Starała się strzepnąć brud z ubrania, ale mokra glina przykleiła się do płaszcza niczym guma do żucia „Donald" do podniebienia. Patrzyła ze wściekłością w stronę bramy na ciężarówkę znikającą za budynkami administracji. Dawno jej nikt tak nie poniżył.
– I tak cię, sukinsynu, dorwę! Obiecuję ci to – szeptała sama do siebie.
– Co? Nie dał się złapać za jaja?
Grupka kierowców stała kilkanaście metrów dalej. Widać było po ich minach, że mieli dobrą zabawę. Przygłupy!
– Walcie się!

Zuza wróciła do samochodu, chwilę się mocowała z zamkiem, bo z nerwów pomyliła kluczyki, a ręce drętwiały jej z zimna, ale w końcu wsiadła do środka. Płaszcz rzuciła na tylne siedzenie, uruchomiła silnik i sięgnęła po papierosy. Dopiero teraz poczuła się lepiej. Dlaczego ten sukinsyn wziął nogi za pas? Miał coś na sumieniu, to pewne. Być może znalazła trop, ale było stanowczo za wcześnie, żeby odtrąbić sukces. Wreszcie poczuła to miłe kłucie w sercu, podniecający dreszczyk emocji. Może ta sprawa nie jest tak beznadziejna, jak jej się początkowo wydawało. Leszek widział akta sprawy i zapoznał się z dowodami. Te były dla podejrzanej miażdżące, a mimo to on wierzył święcie w jej niewinność. Zastanawiające! On coś przed nią ukrywał. Nie jest durną babą i dlatego spróbuje po kryjomu podejrzeć jego karty. Tu musiało istnieć jakieś drugie dno. Dziś lub jutro odwiedzi Chojnackiego i pociągnie go za język. Znają się od lat. Ten człowiek to prawdziwa kopalnia wiedzy o Płocku, o tym, co w trawie piszczy.
Rzuciła peta na podłogę i rozdeptała go butem. Spojrzała w lusterka – wciąż miała w głowie nocne spotkanie z Kosińskim – ale nic podejrzanego nie zauważyła. Wrzuciła pierwszy bieg i pojechała w stronę centrum. Dysponowała numerem rejestracyjnym śmieciarki i znała z grubsza jej trasę. Bez trudu natknie się gdzieś na tego palanta, to tylko kwestia czasu.
Petka przemierzała ulice miasta. Mijała furmanki, ciągniki, nieraz ostro przyhamowała, żeby przepuścić nieuważnego przechodnia. Dwa razy podążyła za śmieciarkami, ale okazało się, że to fałszywe tropy, tablice rejestracyjne były brudne i przez to nieczytelne.
Wreszcie ją dojrzała. To z tej skody wywinęła kozła. Śmieciarka stała na ulicy Kościuszki i zabierała odpady sprzed budynku komitetu PZPR. Zuza pojechała kawałek dalej. Postanowiła zaczaić się na nią nieopodal wieży ciśnień, ale najpierw musiała gdzieś zaparkować auto, najlepiej na trawniku przy szpitalu. Znów zaczęło padać, włożyła płaszcz, chociaż był zabłocony, i otworzyła parasol. Przy ulicy Gagarina stał przepełniony kontener na odpady, z którego śmieci wysypywały się na chodnik, a na jego szczycie kilka wypasionych szczurów urządziło sobie prawdziwą ucztę i nawet bliska obecność człowieka im w tym nie przeszkadzała.
Lewandowska z obrzydzeniem odsunęła się od śmietnika. Stała jak parasol i czekała cierpliwie. Na dworze było coraz zimniej, deszcz się wzmógł. Dreptała w miejscu, żeby się rozgrzać, ale na niewiele się to zdało. Minął ją zaprzężony w dwa konie wóz wypełniony opałem i od razu przypomniało się jej, że musi do końca miesiąca zrealizować kwit na węgiel, bo inaczej przepadnie. Czasy reglamentacji praktycznie wszystkiego trwały w najlepsze. Kartki, kwity były na porządku dziennym i albo się je realizowało, albo nimi handlowało. Miały pokrycie w towarze w przeciwieństwie do złotówek, które, jak powiadano, miały pokrycie jedynie w „czynie społecznym".
Po chwili przemknęła karetka pogotowia na sygnale i wjechała w bramę szpitala. Zuza odkłoniła się doktorowi Kalickiemu, który mimo paskudnej aury jechał do pracy na rowerze. O tym lekarzu różnie powiadano. Nie stronił od alkoholu, często widywano go w mordowni przy Sienkiewicza w towarzystwie dorożkarzy, był ich najlepszym kumplem od kieliszka. Pił z nimi dotąd, aż padał pod stół. Już dawno temu wyalienował się z towarzystwa medyków. Twierdził, że to banda zarozumiałych i przekupnych konowałów. Sam leczył za pół darmo, nikomu nie odmówił pomocy, chyba że akurat leżał pod stołem w jakiejś podrzędnej spelunce.
Wreszcie nadjechała śmieciarka.
Lewandowska rzuciła się w stronę szoferki, wspięła do drzwi kabiny i w mig była w środku. Zaskoczyła kierowcę. Zabluzgał coś pod nosem i sięgnął ręką za siedzenie, pewnie po łyżkę do kół. Wolała go uprzedzić, nim zrobi coś głupiego.
– Nie jestem z milicji, chodzi mi tylko o informację, o kurs w dniu dwudziestym drugim, o nic więcej – wyrecytowała szybko.
Był szczerze zdziwiony.
– Trzeba było tak od razu. Milicji się nie boję, a co ja tu mogę narozrabiać? Najwyżej trochę wachy spuszczę, nic więcej. Prześladuje mnie rodzina pierwszej żony, myślałem, że to znów ktoś od nich. Aleś mnie, kobito, wystraszyła! Myślałem, że mi pukawka wysiądzie.
– Chodzi mi o wywóz śmieci z ulicy Słonecznej. Sprawdziłam, że to pana trasa. Potrzebuję informacji.
– Zgadza się, to mój rejon, ale ja często nawet nie opuszczam samochodu. Zenek, pomocnik, podpina pojemniki. Tego dnia, o ile dobrze pamiętam, miałem awarię, i to już na początku trasy, ściągali mnie. Ktoś inny dokończył mój rejon, ale nie wiem kto. Trzeba zapytać u dyspozytora, on to musi mieć odnotowane w papierach.
– Chodzi mi konkretnie o tę śmieciarkę. Czy pan wtedy zaglądał na krypę?
– A po co? – zdziwił się. – Pani wie, co to za smród? Jedziemy z tym syfem na wysypisko i jak najszybciej się tego pozbywamy. I tak w całej kabinie cuchnie, ubrania śmierdzą, zresztą sama pani czuje. Żona narzeka, dzieciaki się mnie wstydzą, ale to przecież praca jak każda inna, ktoś to musi robić. Pamiętam, że wtedy śmieciarkę ściągnęli na bazę razem z zawartością. Rano mechanicy skodę naprawili i jak tylko uruchomili silnik, to pojechałem na wysypisko opróżnić krypę i tyle. Więcej nie pomogę.
Kierowca sięgnął po sporty, chciał poczęstować Lewandowską, ale ona wolała swoje. Zapalili.
– Czy mógł ktoś coś z niej wynieść? – spytała Zuza.
– Z kabiny?
– Nie, z krypy.
– Chyba pani żartuje? Kto by tam grzebał w tym szambie? Ludzie dobrych rzeczy nie wyrzucają. W dzień samochód stał na widoku na ulicy, a jak go ściągnęli, to koło dyżurki.
Zuza była zawiedziona.
– Niedużo mi pan pomógł, ale dobre i to. Do widzenia!
Otworzyła drzwi od kabiny, łapiąc łapczywie w płuca czyste powietrze. Zeskoczyła na ziemię i natychmiast poczuła ból w lewym kolanie. Odezwała się kontuzja sprzed lat.
– Może pamięta pan, kto wtedy stróżował? – krzyknęła do kierowcy.
Wychylił się przez okno.
– Zenek Woźniak, pamiętam, bo się awanturował, śmierdziało mu. Zaraz, coś mi się przypomniało. Za parkanem w starym ogrodzie w rozwalającej się szopie mieszka Władek, taki bezdomny lump. Tak go w każdym razie nazywamy, ale jak ma na imię, to cholera go wie. Nieraz dajemy mu na fajki lub wino, bo nie da się patrzeć, jak on ten denaturat łoi. Szkoda nam chłopa, baba go z domu przepędziła. Wie pani, odezwała się w nas taka męska solidarność. Władek szlaja się wieczorami po okolicy, może on coś widział, no chyba że akurat leżał pijany. Proszę z nim pogadać, najlepiej od razu wziąć ze sobą fajki lub wino, to patykiem pisane, na lepszym i tak się nie pozna. Wtedy na pewno się otworzy, za flaszkę z procentami dałby się brzytwą pochlastać.
– Zajrzę do niego, dziękuję.

Zuza z trudem dokuśtykała do swojego auta. Niedobrze, to nie czas na chorowanie. Przy samochodzie zastała milicjanta wypisującego mandat. Z postury wydawał się znajomy. No, tylko nie on!
– O co chodzi, panie władzo?
Funkcjonariusz przerwał pisanie, spojrzał na nią i uśmiechnął się cynicznie. Sukinsyn też ją poznał. Kilka lat wcześniej prowadziła sprawę rozwodową jego żony, puściła łobuza w samych skarpetkach. Bydlak zasłużył na to, damski bokser. Teraz miał okazję się zemścić i właśnie to czynił...
– Obywatelka nie zna przepisów? Stajemy na trawniku? Oj, nieładnie, nie mamy szacunku dla zieleni. – Ręką wskazał tablicę tkwiącą na kiju kilka metrów dalej. – Taka nieroztropność kosztuje.
– Dawaj mandat i idź do diabła – warknęła.
– Słucham?
– Dawaj mandat, spieszę się do sądu.
Wsiadła do auta i z impetem ruszyła z miejsca. Pojazd prawym tylnym kołem trafił w kałużę, opryskując błotem milicjanta. Zuza poczuła satysfakcję.
Ulicą Rybaki, tą samą, którą w jednym z odcinków Stawki większej niż życie poruszał się kapitan Kloss, zjechała ze skarpy wiślanej i zatrzymała się nieopodal amfiteatru, teraz pustego, jakby zapomnianego, ale jeszcze kilka miesięcy wcześniej, w dniach Festiwalu Folklorystycznego i Dni Płocka tętniącego życiem, wypełnionego płocczanami po brzegi. Po drugiej stronie uliczki, za drucianym płotem znajdowała się Morka, stanica wodna, obiekt wodniaków i cel jej podróży. Szarpnęła za furtkę, ale była zamknięta. Gdzieś blisko ujadał pies. Szczekanie dochodziło zza parterowego budynku, tam była kanciapa służąca za biuro. W oddali widać było maszty żaglówek przycumowanych w przystani, kilka z nich przykrytych szarym brezentem umocowano na drewnianych legarach i ustawiono wzdłuż ogrodzenia.
– Jest tam kto?! – krzyknęła Zuza.
Trzymała parasol nad sobą, bo deszcz nie odpuszczał, drugą dłonią próbowała przypalić papierosa. Nagle zza krzaków wyskoczył czarny kudłaty kundel i zaczął ją zajadle obszczekiwać, ale byle psia pokraka Zuzy nie wystraszy. Tupnęła na niego nogą, a ten natychmiast podkulił ogon i nawiał. „Bohater" – pomyślała.
Jakiś mężczyzna w długiej ciemnej pelerynie pojawił się przy bramie. Od razu poznała po sylwetce, to pan Stasio. Uśmiechał się od ucha do ucha.
– Kogo widzą moje piękne oczy? Nie wierzę, pani mecenas. Co za niespodzianka! Proszę poczekać, pójdę po klucz.
– Niech pan się nie fatyguje. Porozmawiamy przez ogrodzenie, ja na chwilę, mam interes.
– Dla szanownej pani wszystko, nigdy nie zdołam się odwdzięczyć za to, co pani dla mnie zrobiła.
– Nie przesadzajmy, to była prosta sprawa. Spieszę się, więc od razu przejdę do rzeczy: potrzebuję nurka.
– A na co pani nurek? Zgubiła coś pani w wannie? –zażartował mężczyzna.
– Bardziej wyrafinowane: wpadło mi coś do Wisły i trzeba to coś znaleźć. To dość pilna sprawa, a patrząc na pogodę, to nawet bardzo pilna.
Pan Stasio, mocno zafrasowany, podrapał się w głowę.
– Powiada pani, że to coś wpadło do Wisły? To kiepska sprawa, rzeka ma silny nurt i nie ma żadnej gwarancji, że to coś jeszcze jest w tym samym miejscu. Teraz może być w okolicach Brwilna albo dalej, nawet przy tamie we Włocławku.
– Panie Stasiu, zdaję sobie sprawę ze skali trudności, ale musimy spróbować. Powiem jak Gierek, choć niechętnie cytuję komuchów: pomożecie?
– Pomogę, ale nie obiecuję, że się uda.
– Wiem, że to może być kompletna klapa. Niech pan sprowadzi nurka jutro, powiedzmy, na dziewiątą rano pod most od strony Radziwia. Jeśli nie ja, to ktoś inny będzie na niego czekał. Da pan radę?
– Mam trzech, dwaj z dużym doświadczeniem. Jeden z nich tuż po wojnie rozminowywał zatokę gdańską. Jeśli to coś tam jest, to na pewno to znajdą. A czego mają szukać?
– Noża.
Mężczyzna patrzył na nią z niedowierzaniem – żartuje sobie czy co?
– Czego? Czy dobrze usłyszałem? Jak znaleźć nóż w mętnej wiślanej wodzie? To jest prawie niemożliwe.
– Prawie, czyli jakaś szansa jest, musimy spróbować. To do jutra, panie Stasiu.
– Szalony pomysł – mruknął mężczyzna sam do siebie, odprowadzając wzrokiem oddalającą się Lewandowską.
Usłyszała to.
– Ma pan rację, szalony – odkrzyknęła i wsiadła do auta.
Spojrzała odruchowo w stronę wejścia do amfiteatru, wydawało się jej, że ktoś tam stoi i ją obserwuje. Nie, musiało się jej wydawać, nikogo tam nie było. Zerknęła na zegarek – powinna się pospieszyć, za godzinę rozprawa w sądzie rejonowym, a toga w mieszkaniu wisi sobie w szafie.

 PARAGRAF 148

Autor: Jacek Ostrowski

Kategorie: Książki / kryminał i sensacja / kryminał
Książki / proza / proza polska

Typ okładki: okładka miękka

Wydawca: Skarpa Warszawska

EAN: 9788363842840

Ilość stron: 340

Data wydania: 2018-09-19

 

Razu pewnego trzech krasnoludów się spotkało... Nie, to nie będzie bajka. To mroczna historia psychopatycznego seryjnego mordercy, który grasuje po Polsce, ćwiartując k olejne ofiary.Kiedy giną pierwsze dwie osoby, sprawa trafia w ręce mecenas Zuzy Lewandowskiej. Prawniczka jest zdeterminowana, bo po latach porównywania jej do nieżyjącego już ojca – niegdyś najlepszego adwokata w mieście – wreszcie ma okazję się wykazać i udowodnić, że nie ma sobie równych w swoim fachu. Wbrew zasadom prowadzi własne śledztwo, w którym wspomaga się wysokoprocentowym alkoholem i ekstra mocnymi. Czy w tym stanie zdoła dorwać maniakalnego zabójcę?

Powieść osnuta na tle prawdziwych wydarzeń.

Jacek Ostrowski – autor m.in. powieści „Ostatnia Wizyta" nominowanej w plebiscycie Książka Roku Lubimyczytać.pl (2017) i Złoty Pocisk 2017. Ostatnimi laty ukazały się także „UT", „Posiadłość w Portovenere", „Transplantacja", i „Tajemnice tumskiej góry".