To wszystko mocno we mnie tkwi - wywiad z Grzegorzem Kalinowskim

 

 

Adam Podlewski: Co czuje pan, odwiedzając kluczowe dla historii Granatowego 44 miejsca?

Grzegorz Kalinowski: Jeśli jest się warszawiakiem, który zna historię swojego miasta, to każde wyjście z domu powoduje emocje, i to nie tylko te związane z Powstaniem. Kiedy idę ulicą Kurhan, przy której mieszkam, to dochodząc do Stadionowej, zbliżam się do miejsca, w którym przed wojną chciano zbudować Stadion Narodowy, przy skrzyżowaniu mojej ulicy ze Szczęśliwicką był przystanek „Stadion” kolejki EKD. Niedaleko była zajezdnia tramwajowa, a idąc w kierunku galerii Blue City, zbliżam się do miejsca, w którym pochowano w zbiorowym grobie rosyjskich żołnierzy atakujących redutę Ordona. Stąd ulica nazywa się Kurhan, bo była to droga prowadząca do kopca, kurhanu, pod którym była wojskowa mogiła. Oczywiście niedaleko są pozostałości po reducie, a tuż obok nich pamiątka po roku 1944. Przy rondzie Zesłańców Syberyjskich jest pomnik załogi Liberatora, który został zestrzelony podczas lotu z pomocą dla powstania. Mijam go niemal codziennie i mam do tego miejsca stosunek bardzo osobisty, bo w czterdziestą rocznicę wybuchu powstania byłem tam, jako telewizyjny reporter na odsłonięciu pomnika. Wzruszająca historia, bo z Australii przyleciała pani Margaret Baxter, wdowa po dowódcy załogi, chorążym Murrayu Alexandrze Baxterze. Myślę o tych wydarzeniach, wspominam ludzi, tych, których poznałem, i tych, o których czytałem, wyobrażam sobie, jak to było, nawet jeśli to tylko fikcja literacka, tak jak to jest w przypadku oglądania miejsc z mojej książki. Ostatnio, wracając z meczu, przechodziłem pod wiaduktem mostu Poniatowskiego, przystanąłem przy schodach prowadzących na przystanek tramwajowy i raz jeszcze przyjrzałem się miejscu, gdzie szemrani chłopcy przeprowadzili egzekucję na zlecenie, w której zlikwidowano zdrajcę. Wcześniej czekając na zielone światło na skrzyżowaniu Książęcej, Rozbrat, Ludnej i Kruczkowskiego, patrzyłem kolejny raz na miejsca, w których toczyły się ciężkie powstańcze walki, których opis znalazł się w Granatowym. Do dawnego budynku ZUS-u, a dzisiaj szpitala, mam szczególny stosunek, bo urodzili się tam moi synowie.

AP: Czy zdradzi pan, które postacie i epizody z powieści były inspirowane historią pańskiej rodziny?

GK: Wątek Wolski i wyprawy trzech chłopaków z Kilińskiego na swoje podwórko. Mój wujek Mieczysław Kalinowski vel Kalisz, pseudonim Nowak, był jednym z nich. Faktycznie „Nowak” i dwóch kolegów wyskoczyli, by odwiedzić rodziny, a po ich odejściu sąsiad zegarmistrz, który podpisał volkslistę, krzyczał, że wyda Niemcom wszystkie rodziny, których synowie byli w konspiracji. W czasie okupacji mojego tatę, podobnie jak i innych chłopców, wypytywali o starszych braci w konspiracji granatowy policjant i jego syn. Granatowego zlikwidowano pod halami, syn gdzieś się ulotnił. Prawdziwa była także historia o nalocie na mieszkanie i brawurowej ucieczce wujka, który wyskoczył z pistoletem przez okno. Podczas powstańczych herbatek, które w latach siedemdziesiątych organizował wujek, wspominali z kolegami różne epizody. Zapamiętałem ten, w którym ich kolega biegł z Wilanowskiej do Wisły, by się napić wody. Gdy już się napił, zaspokoił pragnienie, które wywołało w nim stan szaleństwa, zrozumiał, że dostał się tam pod ostrzałem i że trzeba jakoś wrócić. Wrócił.

AP: Czy nie kusiło pana, aby napisać bardziej klasyczną, heroiczną powieść powstańczą, z perspektywy nieuwikłanych w wojenne szarzyzny bohaterów?

GK: Czarno-białych bohaterów i czarno-białej, nieskomplikowanej wizji historii jest u nas pod dostatkiem. Chciałem opowiedzieć o rzeczach, o których wspomina się rzadziej, stworzyć bohatera, który mając poczucie obowiązku, musi się zmierzyć z wątpliwościami i traumą, który chce przeżyć i ocalić bliską sobie osobę. Wojna była czasem nieustannych i trudnych wyborów, czytałem wspomnienia powstańców, którzy musieli wybrać: walczyć do końca, poddać się czy uciekać? A jeśli się poddać, to jak? Gdzie zatrzymują formacje SS, a gdzie Wehrmacht? Poddać się jako powstaniec czy jako cywil? Ci, którzy przepłynęli na drugą stronę, którym się udało sforsować Wisłę, brali udział w kolejnej grze: ujawnić się czy zaciągnąć do LWP?

AP: W posłowiu do książki wspomina pan, że nie napisał tej książki, „by wydawać osądy i rewidować historię”. Jednocześnie wiele fragmentów Granatowego dotyka historiograficznych mitów oraz służy przybliżeniu codziennej rzeczywistości okupacji i powstania. Czego oczekuje pan od czytelnika, który nie interesuje się historią, a pańska powieść okaże się jednym pierwszych jego spotkań z tematyką powstania warszawskiego?

GK:Co do mitów, to zapewne chodzi o „czołg pułapkę”, mit, o którego kulisach trzeba pisać, bo trzeba poznać wydarzenie, za którym ukryły się inne, znacznie potworniejsze. „Czołg pułapka” to fasada, zza której bardzo często nie widać bombardowań Starówki, ostrzałów krowami, płonących ludzi i szpitali powstańczych, które były masakrowane przez Niemców. Natomiast zdanie o osądach dotyczyło wybuchu powstania, decyzji, że właśnie pierwszego sierpnia był ten dzień. Odpowiedzi są zbyt proste, polityczne lub emocjonalne, a za mało w ludziach oceniających wiedzy. Podobnie z policją polską w Generalnym Gubernatorstwie, dlatego chciałem przede wszystkim zainteresować tematami i byłbym szczęśliwy, gdyby czytelnicy pod wpływem Granatowego 44 sięgnęli po opracowania historyczne i wspomnienia powstańców oraz ludności cywilnej.

AP: Gdzie powinna przebiegać ta granica, pomiędzy oddawaniem w literaturze hołdu ofiarom dziejowych tragedii a wykorzystaniem tragicznej historii do stworzenia pasjonującej i dającej rozrywkę opowieści?

GK: Nie można tworzyć supermenów, wielkiej przygody, za którą rachunki płacą jacyś nieznani aktorzy drugiego planu i statyści. Stąd w Granatowym 44 postać strzelca Poety, żeby pokazać, że bohaterstwo, jakim był udział w konspiracji, młodzieńcza fantazja i oddanie sprawie mogą mieć banalny koniec. Wielu żołnierzy powstania zginęło w ten właśnie sposób, znienacka, nie w walce. Zginęli bez patosu, nie uczestnicząc w szturmie, nie broniąc heroicznie pozycji czy poświęcając się za kogoś. Powstanie było obowiązkiem i koniecznością – mam na myśli ideę zrywu, a nie czas i sposób, w jaki tego dokonano – a nie przygodą. Niestety często jest widokówką, grą w strzelankę, widzianą z perspektywy bohatera, który przeżył. Zbyt często umyka ogólny bilans.

AP: Czy pamięć o granatowej policji jest wołającą o wyciągnięcie zadrą dla współczesnej policji lub społeczeństwa polskiego w ogóle?

GK: Współczesna policja ma chyba inne problemy niż wyciąganie zadr po granatowej. Policja ma pilnować porządku na ulicach, bronić konstytucyjnych praw obywateli, ścigać przestępców, a nie przemalowywać szyldy MO czy granatowej. To zadanie dla historyków, którzy nie są od łapania ściganych listem gończych, tak jak policja nie jest od budowania swojego wizerunku poprzez historyczne obrazy. O tym, jaka jest policja, decyduje się tu i teraz, a nie tam i wtedy. Co do społeczeństwa to zgadzam się. Są zadry do wyciągnięcia, ale nie takiego prostego, lecz do zoperowania. To bolesny zabieg, bo uświadamia, że nie wszyscy byli w AK, nie wszyscy byli aktywni, że wielu nie zachowało się przyzwoicie.

AP: Jak przygotowywał się pan do opisywania powieściowych epizodów zupełnie niezrozumiałych dla żyjącego we względnym bezpieczeństwie i dostatku współczesnego czytelnika, choćby podróży głównego bohatera kanałem?

GK: Widziałem prawdziwą wojnę, byłem w oblężonym mieście, słuchałem bicia dział, jeździłem po zaminowanych drogach, nad którymi przelatywały smugowe pociski, widziałem linię frontu i wieś, która kilka godzin wcześniej była pod okupacją i została wyzwolona. To wszystko wspomnienia z reporterskiej pracy w byłej Jugosławii, gdzie byłem późną jesienią 1991 roku. Był dreszczyk emocji, ale chyba znacznie większy był, gdy słuchałem opowieści rodziców i dziadków, którzy przeżyli wojnę w Warszawie, wspomnień wujka i jego przyjaciół z batalionu „Kiliński”. Tym nasiąkałem w dzieciństwie, więc to wszystko razem z obrazkami jugosłowiańskimi mocno we mnie tkwi. Urodziłem się, jak w piosence grupy Dezerter, „dwadzieścia lat po wojnie” i pamiętam jeszcze dziesiątki kamienic porozcinanych bombami, kikutów i pustych okien, dzisiaj trzeba trochę poszukać, by zobaczyć wojenne pozostałości. Co do kanałów to wyobrazić sobie przejście jest faktycznie trudno, choć byłem w kanałach na wycieczce, kiedy się wchodzi w niższy kanał i idzie parę metrów, to nie robi to wrażenia, ale przejście w takiej pozycji kilometra? Pobyt w specyficznej, delikatnie mówiąc, atmosferze oszałamia, a co dopiero kilka godzin? Mój bohater nie przeżył prawdziwego piekła kanałów, bo nie brał udziału w ewakuacji. To, czego doświadczył, to namiastka tego, czego doświadczyły oddziały ze Starówki, Czerniakowa i Mokotowa, ale mam nadzieję, że te obrazy przemówią do wyobraźni czytelników.

AP: Z lektury Granatowego 44 można odnieść wrażenie, że bardzo osobiście podchodzi pan do polskiej poezji czasów okupacji i powstania. Czy jest to jakiś towarzyszący tragedii skarb, którego współczesna kultura nie docenia?

GK: To się stało w liceum, za sprawą mojej profesorki języka polskiego, pani doktor Krystyny Żebrowskiej. To była osoba o wyjątkowym życiorysie, w 1939 służyła ochotniczo w Szpitalu Ujazdowskim, jej ojciec został zatrzymany w ramach akcji AB, przeżyła powstanie. Pani Żebrowska, a była to pierwsza połowa lat osiemdziesiątych, śmiało wyjeżdżała poza program. Stąd poznałem wiersze noblisty Miłosza, ale i Barańczaka oraz poszerzony program Herberta, a poezja wojenna nie ograniczyła się do Baczyńskiego i Gajcego. Na lekcji polskiego poznałem Czerwoną zarazę Józefa „Ziutka” Szczepańskiego. Pani Krystyna Żebrowska potrafiła zaciekawić, zaintrygować, a jej lekcje były nie tylko programowym „polskim”, ale też wykładami z historii sztuki. Zaraziła mnie swoją pasją, więc później sam szukałem innych utworów, które faktycznie są skarbami zapomnianymi i niedocenianymi.

AP: Jak powstawała pańska najnowsza powieść? Czy ma pan wypracowany model pracy pisarskiej?

GK: Każda książka to nowa przygoda. Fabuła niesie mnie i bohatera w zaskakujących kierunkach, czasem i sam bohater oraz postaci z jego toczenia się ode mnie uniezależniają, czyniąc mi niespodzianki. Każda książka jest inna, każda inaczej pisana, czasem w jednym miejscu, czasem w kilku, a bywa że i w podróży. To taki zmienny model pracy, na pewno nie nudzę się i nie cierpię, pisząc moje powieści.

AP: Dziennikarz, komentator sportowy, pisarz – czy pańska aktywność publiczna i twórcza posiada jakiś wspólny mianownik, czy po prostu nie lubi pan monotonii?

GK: Nie lubię monotonii, to fakt, a wspólny mianownik to przekazać coś istotnego, ale nie zanudzać, trochę w myśl hasła Ignacego Krasickiego „uczyć, bawiąc”. Staram się tak pracować, by czytelnik dobrze się bawił, ale jednocześnie coś z lektury wynosił, żeby z historyjki wychodziła historia, by nie zawsze chodziło o sensację, ale i o tło. Po prostu to mają być, jak mówiła inna Wielka Nauczycielka, której miałem zaszczyt być uczniem, doktor Anna Radziwiłł, by nie były to „zwykłe kryminały”, lecz „Chandlery”. Sam przy okazji też się chcę czegoś nauczyć i przeżyć coś ciekawego. Myślę przy swoich książkach i chcę, by czytelnicy przeżywali to samo, nie chcę, by odbiorca bezrefleksyjnie łykał kolejne pozycje przeze mnie napisane.

AP: W okresie pandemii i kwarantanny nie sposób nie zapytać, jak te światowe problemy przełożyły się na pańskie życie i twórczość. Czy zmieniły coś w podejściu do pisania? Kontaktów z czytelnikami? A może izolacja pozwoliła panu nadrobić jakieś od dawna omijane lektury?

GK: W trakcie izolacji bardzo intensywnie pracowałem, litery skakały przed oczami, więc „poszedłem w audiobooki”. Nie przepadam za fantasy, ale wciągnęła mnie Trylogia husycka Andrzeja Sapkowskiego, wspaniałe słuchowisko, ponad siedemdziesiąt godzin przygody rozgrywającej się w średniowiecznych Czechach i na Śląsku. Później nadrobiłem zaległości związane z powieściami kolegów Krzysztofa Bochusa i Jacka Ostrowskiego oraz zabrałem się do najnowszego Roberta Harrisa. Teraz wróciłem do Lalki Bolesława Prusa, też w wersji audio, bo oczy potrzebują wsparcia. Co do spotkań z czytelnikami to w pewnym momencie było ich bardzo wiele, co bardzo cieszyło, martwiło jednak to, że były one spotkaniami wyłącznie w sieci. Warszawski Festiwal Kryminalny, mimo że w bardzo okrojonej formie, sprawił mi wielką frajdę, może odmrażanie wygra z izolacją, ale to już nie zależy wyłącznie od nas.

AP: Czy możemy się spodziewać pańskich kolejnych powieści, umiejscowionych chronologicznie już za komuny? A jeśli nie, to co planuje pan napisać w najbliższej przyszłości?

GK: Powieść zaczynającą się zaraz po za zakończeniu mojego Granatowego 44, zatytułowaną Zgliszcza, napisał niedawno Piotr Zaremba, ale moja historia byłaby zupełnie inna, więc nie ma przeszkód, by kontynuować to, co teraz zacząłem. Mam też pomysł, od kilku lat czeka on na realizację, na kontynuację Śmierci frajerom. Jest też stworzona jako fejsbukowa powieść w odcinkach współczesna Kwarantanna, która wymaga poprawek i przeredagowania. Mam też parę innych pomysłów, rozmawiam z wydawcami i teraz od nich zależy, który kierunek wybiorę.

 

GRZEGORZ KALINOWSKI

Dziennikarz, sprawozdawca sportowy, dokumentalista, pisarz. Nominowany do nagrody Telekamery „Tele Tygodnia”, Wielkiego Kalibru, laureat Złotego POCISKU w kategorii najlepsza seria kryminalna.