Warszawa sportem słynie

O historii warszawskiego sportu, dziennikarstwie sportowym i mundialu w Katarze ze Stefanem Szczepłkiem, autorem książki Warszawa idzie na mecz, rozmawia Marek Teler.

Fot. Michał Nowiński

Marek Teler: Pana najnowsza książka Warszawa idzie na mecz to kompendium wiedzy na temat sportowego życia stolicy i jego burzliwej historii. Kiedy zaczęło się Pana zainteresowanie dziejami sportu i jaka dyscyplina najbardziej Pana fascynuje?

Stefan Szczepłek: Najpierw zainteresowałem się sportem jako takim, a dopiero potem jego historią. Mieszkałem sto metrów od boiska klubu Hutnik w Falenicy, więc biegałem tam, żeby popatrzeć na panów piłkarzy. Kiedy piłka po ich niecelnych strzałach wylatywała na pętlę autobusową, ja już tam byłem, żeby im szybko odkopnąć. Mogłem mieć wtedy około dziesięciu lat.

Tak więc odpowiedź na pańskie pytanie, jaka dyscyplina najbardziej mnie fascynuje, jest oczywista: piłka nożna. Tym bardziej, że kiedy w roku 1962 miałem trzynaście lat, mój brat został w barwach Legii wicemistrzem Polski juniorów. Prosiłem go wtedy, żeby zabrał na trening naszą piłkę, aby mógł ją kopnąć Lucjan Brychczy. Czyli wiedziałem, kto to jest, i tak się zaczęło zainteresowanie historią.

A ponieważ rok później polscy koszykarze zostali wicemistrzami Europy, młodzi chłopcy w całym kraju oszaleli na punkcie tej dyscypliny. Na każdym podwórku wisiały kosze i u nas w Falenicy też. Przybiliśmy go do sosny przed domem. Nie wiedziałem, że dwa lata później jeden z tych wicemistrzów, Leszek Arent, będzie moim trenerem w szkółce koszykarskiej Legii.

M.T.: Powstała w 1911 r. Polonia Warszawa czy młodsza od niej o pięć lat Legia do dziś są najważniejszymi stołecznymi klubami. Jakie inne warszawskie drużyny piłkarskie znajdowały się w czołówce w II Rzeczypospolitej?

S.Sz.: Poza Polonią, która jest najstarszym z istniejących warszawskich klubów, i Legią była jeszcze Warszawianka. Wszystkie trzy drużyny brały udział w rozgrywkach, stanowiących odpowiednik dzisiejszej ekstraklasy, ale żadna z nich w okresie II Rzeczpospolitej nie zdobyła tytułu mistrza Polski. Warszawianka przeszła jednak do historii, a był to jeden z dwóch klubów, który nigdy nie spadł z ligi. Tym drugim jest Pogoń Lwów. Kiedy wybuchła wojna, rozgrywki zostały przerwane. Warszawianka już do nich nie wróciła, a Lwów pozostał za granicą.

M.T.: W swojej książce opisuje Pan jednak nie tylko piłkarzy, ale też między innymi lekkoatletów, wioślarzy czy jeźdźców konnych. W jakich dyscyplinach sportu specjalizowała się przedwojenna Warszawa?

S.Sz.: Tak, bo to jest książka o wielu dyscyplinach sportu. W Warszawie, jako największym mieście i stolicy kraju, rozwijało się wiele klubów, gromadzących czołowych sportowców. Pamiętajmy, że przed wojną polscy sportowcy wywalczyli trzy złote medale olimpijskie. Cała trójka zwycięzców reprezentowała kluby warszawskie: dyskobolka Halina Konopacka – AZS, biegacz Janusz Kusociński – Warszawiankę, a Stanisława Walasiewicz – klub Grażyna, mający siedzibę w parku Skaryszewskim. Chociaż akurat Walasiewiczówna większość życia spędziła w Stanach Zjednoczonych.

Warto też wiedzieć, że w czteroosobowym składzie drużyny kolarskiej, która na pierwszych igrzyskach z udziałem Polaków – w 1924 r. w Paryżu – zdobyła srebrne medale, znalazło się trzech zawodników Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów (WTC): Tomasz Stankiewicz, Franciszek Szymczyk i Józef Lange. Stankiewicz został rozstrzelany przez hitlerowców w Palmirach. W tej samej egzekucji śmierć poniósł Janusz Kusociński.

Wracając do pańskiego pytania, do czołówki krajowej należeli stołeczni piłkarze, lekkoatleci, kolarze, ale też pięściarze, hokeiści, tenisiści czy jeźdźcy. Nawet jeśli nie pochodzili z Warszawy, to często reprezentowali tutejsze kluby i pułki.

Fot. Michał Nowiński

M.T.: Jednym z elementów warszawskiego świata sportu, który po II wojnie światowej już nie powrócił, były żydowskie kluby sportowe. Którzy żydowscy zawodnicy mają największe zasługi dla stołecznego sportu?

S.Sz.: Żydowskie kluby w chwili wybuchu wojny odeszły do historii. O ile polskie zostały po roku 1945 w znacznym stopniu odbudowane, to żydowskie już nie. Sportowcy wyznania mojżeszowego reprezentowali zresztą nie tylko „swoje", etniczne kluby. Uprawiali sport także w polskich, ponieważ żaden tego rodzaju zakaz nie istniał. Michał Hamburger był piłkarzem Polonii, Zygmunt Steuermann – Legii, Stefan Korngold – Warszawianki, a Aleksander Kahane – Legii i Polonii. Karierę w warszawskim klubie Makabi kończył Józef Klotz z Krakowa, strzelec pierwszej bramki w historii reprezentacji Polski.

Ale bodaj najbardziej znanym żydowskim sportowcem przedwojennej stolicy był pięściarz Gwiazdy Szapsel Rotholc, pierwszy żydowski mistrz Polski i medalista mistrzostw Europy. To on jest pierwowzorem postaci Jakuba Szapiry w powieści Szczepana Twardocha Król.

M.T.: A jak wyglądało życie sportowe Warszawy w czasie wojny? Przeniosło się do podziemia czy – jak choćby życie artystyczne – istniało też w jawnej, dopuszczonej przez okupanta formie?

S.Sz.: Niemcy po wkroczeniu do Polski zamknęli kluby sportowe, przejęli ich majątek i zabronili uprawiania sportu pod karą śmierci. Zawody sportowe kojarzą się zwykle z widownią i gwarem, więc trudno je ukryć. Mimo to odbywały się konspiracyjne rozgrywki o mistrzostwo Warszawy, a nawet mecze między miastami, jak choćby Warszawa – Kraków.

Na miejsca meczów wybierano jednak boiska znajdujące się daleko od centrum albo między blokami, żeby można było szybko i łatwo uciec przed niemieckimi patrolami. W tym drugim przypadku takim dobrym miejscem spotkań było boisko Orła na Grochowie. W pierwszym – placyki na Woli, Żoliborzu, Mokotowie, w Piasecznie, Konstancinie, Milanówku czy wzdłuż trasy kolejki wąskotorowej Jabłonna – Karczew, a także w Radości, Józefowie i Karczewie.

Z meczów rozgrywanych na tych terenach można było przywieźć do Warszawy prowiant, słynne „rąbankę i schab". A ponieważ ciuchcia jeździła stosunkowo wolno, w razie łapanki można było wyskoczyć z wagonu i znaleźć tymczasowe schronienie w podwarszawskich laskach lub między gospodarstwami.

M.T.: Warszawscy sportowcy należeli do Armii Krajowej czy Armii Andersa, a także brali udział w Powstaniu Warszawskim i dokumentowali jego przebieg, jak choćby Eugeniusz Lokajski. Jak duży był stopień ich zaangażowania w walkę z Niemcami na frontach i w konspiracji?

S.Sz.: Oblicza się, że tylko w Powstaniu Warszawskim wzięło udział kilka tysięcy sportowców. Ich dokładną liczbę trudno określić. Bo kogo nazwać wyczynowym sportowcem w piątym roku wojny, w sytuacji, kiedy od roku 1939 nie można było oficjalnie uprawiać sportu? Znamy jednak liczbę olimpijczyków, którzy stali się powstańcami. Było ich 26 – dziewięciu spośród nich to medaliści.

To prawda, że symbolem ich wszystkich stał się Eugeniusz Lokajski „Brok" – czołowy oszczepnik Europy, olimpijczyk z Berlina. Nie tylko dlatego, że znano go z aren sportowych. Lokajski dokumentował sceny z powstania aparatem fotograficznym. Zbiór jego zdjęć, przekazany przez jego siostrę Zofię do Muzeum Powstania Warszawskiego, ma niezwykłą wartość. Sam Lokajski zginął tragicznie pod gruzami trafionego pociskiem domu przy Marszałkowskiej 129. Jego ciało leżało w tym miejscu przez kilka miesięcy.

Można powiedzieć, że powstanie zaczęło się od akcji sportowców. Precyzyjnie mówiąc, od ataku batalionu „Ruczaj" na mieszczące się przy Koszykowej 18 koszary SS. W sześćdziesięcioosobowym oddziale znalazło się kilku sportowców, a wśród nich niemal cała reprezentacja Polski w tenisie: bracia Ignacy i Ksawery Tłoczyńscy, Czesław Spychała i Jerzy Gottschalk, który zginął tuż przed kapitulacją powstania.

Sprawność fizyczna, kondycja i szybkość miały duże znaczenie w walkach. Sportowcy szybko biegali, daleko i wysoko skakali, a przede wszystkim daleko i celnie rzucali granatami lub butelkami z benzyną. Kilku z tych, którzy przeżyli powstanie, trafiło potem do armii generała Władysława Andersa.

M.T.: Jeden z rozdziałów książki poświęca Pan najważniejszej warszawskiej uczelni sportowej, czyli Akademii Wychowania Fizycznego. Kim byli najbardziej znani absolwenci AWF-u?

S.Sz.: Akademia Wychowania Fizycznego to fenomen w skali europejskiej. Istnieje i działa od blisko stu lat, wciąż w tym samym, przepięknym miejscu na Bielanach. Ono samo w sobie jest historią nie tylko warszawskiego, ale całego polskiego sportu. A kiedy doda pan do tego pobliski klasztor kamedułów i znajdujący się przy ścianie kościoła grób Stanisława Staszica (ilu warszawiaków o tym wie?), to jest to i historia Polski.
Uczelnia kształci nauczycieli wychowania fizycznego, ale ponieważ cieszy się opinią jednej z najlepszych w kraju i gromadzi najbardziej uznanych wykładowców, to stanowi magnes dla sportowców, którzy widzą się po zakończeniu karier w roli nauczycieli.

Pamiętać też trzeba, że w przeszłości, kiedy przy uczelni działał klub AZS AWF, w kilku sekcjach sport uprawiały setki reprezentantów kraju w różnych dyscyplinach. To dlatego koszykarze, siatkarze, lekkoatleci, szermierze, żeglarze, gimnastyczki artystyczne i pływacy AZS AWF zdobywali niemal seryjnie tytuły mistrzów Polski.

Jeszcze przed wojną studia kończyli tu opisywani w książce Janusz Kusociński i Eugeniusz Lokajski. Po wojnie przez uczelnię przeszli mistrzowie olimpijscy, rekordziści świata, którzy albo tu studiowali, albo tylko ćwiczyli na obiektach AWF. Profesor Jerzy Talaga, autor znanych książek o piłce nożnej i kierownik Katedry Gier na AWF, obliczył, że na bielańskiej uczelni studiowało ośmiu selekcjonerów reprezentacji Polski, czterech innych reprezentacji i czterdziestu dziewięciu trenerów klubów pierwszoligowych.

Studia na AWF zaczynała też obiecująca płotkarka, która przyjechała do Warszawy z Włocławka. Śpiewała nawet w uczelnianym klubie Relax. Zamieniła ostatecznie studia na estradę. A nazywała się Maryla Rodowicz.

M.T.: Nie można mówić o sporcie w Warszawie bez „Przeglądu Sportowego", czyli najstarszego polskiego dziennika o tematyce sportowej. Co sprawia, że od ponad stu lat nieprzerwanie cieszy się ogromną popularnością?

S.Sz.: „Przegląd Sportowy" jest na polskim rynku prasy fenomenem, ponieważ ukazuje się nieprzerwanie od roku 1921. Starszym dziennikiem sportowym w Europie jest tylko włoska „La Gazzetta dello Sport". Oczywiście „Przegląd Sportowy" nie był pierwszym sportowym pismem w Polsce, ale tylko on utrzymał się na rynku. Został założony w Krakowie, lecz od roku 1925 ma redakcję w Warszawie.

Sądzę, że popularność i wiarygodność „Przeglądu Sportowego" jest wynikiem co najmniej dwóch zjawisk. Po pierwsze: niezależnie od częstotliwości ukazywania się (początkowo był tygodnikiem, bywało, że wychodził kilka razy w tygodniu) zawsze trzymał rękę na pulsie sportowych wydarzeń. Kibice najpierw słuchali transmisji w radiu, potem oglądali w telewizji, ale zawsze nazajutrz rano kupowali w kiosku „Przegląd Sportowy", żeby skonfrontować jego opinie ze swoimi.

Po drugie: wielu dziennikarzy „Przeglądu Sportowego" było zawodnikami. Czasami czynnymi, w większości byłymi. Oni się znali na sporcie, więc stawali się autorytetami i dla kolejnej generacji sportowców, których opisywali, i dla kibiców. W ogóle mam wrażenie, że dawniej prestiż dziennikarza sportowego był znacznie wyższy niż jest dziś.

M.T.: Zaczął Pan pracę dziennikarza sportowego w czasach PRL-u i miał Pan zaszczyt poznać osobiście wiele legend warszawskiego sportu. Jak zapamiętał Pan sportowe życie Warszawy lat 70. i 80.?

S.Sz.: Kiedy pisze się taką książkę jak Warszawa idzie na mecz, PESEL staje się atutem. Mówię o sobie, że jestem na tyle dojrzały, że pamiętam lub nawet widziałem coś, co inni znają tylko z pism i książek, a jeszcze potrafię ułożyć myśli w całość. Urodziłem się cztery lata po wojnie, więc, umówmy się, moja sprawność fizyczna nie jest dziś imponująca. Kiedyś wyżywałem się na boiskach i trasach biegowych, teraz pozostała mi jazda rowerem. I to taka nie do sklepu, a po szosach, lasach, wzdłuż morza i jezior.

Taka aktywność bardzo pomaga w pracy. Miałem szczęście spotkać i osobiście poznać wiele osób, które mają swoje miejsca w historii sportu: najwszechstronniejszego polskiego sportowca Wacława Kuchara, Irenę Szewińską, wszystkich selekcjonerów reprezentacji Polski, od Ryszarda Koncewicza poczynając, przez Kazimierza Górskiego. Zawodnicy z ich kadry Polski grali z nami w piłkę, bo w latach 70. i 80. dziennikarze mieli własne drużyny redakcyjne lub miejskie – rozgrywaliśmy mistrzostwa Polski w piłce nożnej, koszykówce, tenisie, narciarstwie, a nawet jeździectwie.

To bardzo pomagało zrozumieć to, o czym pisaliśmy i mówiliśmy. Pamiętam, że po jednej ze wspólnych gier z dziennikarzami Kazimierz Deyna, Robert Gadocha i Włodzimierz Lubański powiedzieli mi: Ty masz prawo o nas pisać. W ich ustach to brzmiało jak nagroda. Trudno być dziennikarzem sportowym, spędzając czas za biurkiem lub przy komputerze. Trzeba się ruszyć.

M.T.: Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej 2022 w Katarze to pierwszy mundial na Bliskim Wschodzie i w kraju islamskim, więc decyzja o takiej lokalizacji święta sportu budzi dużo kontrowersji. Jakie jest Pana zdanie na temat miejsca, w którym odbywają się mistrzostwa?

S.Sz.: Mam jak najgorsze zdanie na temat lokalizacji mundialu. Katar nie ma żadnych tradycji piłkarskich. Turniej jest rozgrywany o nietypowej porze roku. Dziennikarskie śledztwa pokazują, że Katar, mówiąc wprost, kupił organizację. Jeśli dodamy do tego łamanie praw człowieka w tym kraju oraz śmierć tysięcy robotników z Azji i Afryki, pracujących przy budowie stadionów, będziemy mieli obraz smutku i bardzo dużego braku zaufania zamiast autentycznej radości. Zawsze z nadziejami i podnieceniem czeka się na mundiale. Teraz nie. Zamiast miodu prawdziwego mamy sztuczny.

M.T.: Książka Warszawa idzie na mecz oznaczona jest jako pierwszy tom, co sugeruje, że w planach są już następne. O czym zamierza Pan napisać w kolejnej odsłonie serii?

S.Sz.: Zgromadziłem tak dużo materiału, że nie zmieściłby się on w jednym tomie. Zdecydowaliśmy więc z prezesem wydawnictwa Rafałem Bielskim, że będą dwa. W drugim opiszę między innymi stadiony: Wojska Polskiego, Dziesięciolecia, Narodowy, Halę Gwardii... Będzie dużo o czasach powojennych, szlaku Leopolda Tyrmanda, Warszawie Kazimierza Górskiego i Kazimierza Deyny, ale też sporo o obyczajach. Przedstawię również sylwetki ponad pięćdziesięciu złotych medalistów olimpijskich związanych ze stolicą. Drugi tom ukaże się na wiosnę. Będzie i trzeci, wiem jaki, ale to na razie niespodzianka.

Stefan Szczepłek – ur. 1949, warszawiak z Falenicy. Dziennikarz „Rzeczpospolitej", autor książek o historii futbolu. Pierwszy zdobywca nagrody Grand Press im. Bohdana Tomaszewskiego i dwukrotny laureat nagrody im. Dariusza Fikusa. Autor „Skarpy Warszawskiej".